Strona główna 9 Wydania Internetowe 9 2024 9 Jak znaleźć wenę w uniwersyteckim rytmie?

Jak znaleźć wenę w uniwersyteckim rytmie?

utworzone przez | cze 26, 2024 | 2024, Aktualny numer, Kobiety gdańskiej nauki

Na spotkanie z nią czekałam od lutego br. Po premierze wydanego przez Dom Literatury w Łodzi tomiku jej wierszy “1983.Maszynopisy” była bardzo zajęta. Na drodze stawały nam zajęcia na uczelni, wykłady mistrzowskie, warsztaty twórczego pisania i praca nad jej własną twórczością. W końcu się udało. Początkowo chciałam porozmawiać wyłącznie o przywołanym przez nią jej literackim archiwum z lat osiemdziesiątych, pisanym między innymi na serwetkach w nieistniejącym już gdańskim cocktail-barze Capri. Potem zdałam sobie sprawę, że mając przed sobą autorkę poradnika Twórcze pisanie dla młodych panien, który wertowałam z każdej strony dwadzieścia lat temu oraz pełnokrwistej, i bolesnej, kreacji literackiej, jaką jest Znikanie, nie mogę poprzestać tylko na wierszach. Zapraszam zatem do lektury rozmowy między innymi o eseistyce w akademickich murach z jedną z najbardziej wyrazistych postaci życia literackiego i prekursorką nauczania kreatywnego pisania w Polsce – prof. Izabelą Morską

▶ Z powodzeniem debiutowała pani na początku lat dziewięćdziesiątych w prasie emigracyjnej. W latach 2003‒2006 przebywała pani najpierw jako visiting scholar, a potem ‒ affiliated scholar między innymi w Beatrice Bain Research Group na University of California w Berkeley. Jednak potem pojawiły się komplikacje…

Byłam w Berkeley od 2003 do 2006 roku, najpierw przy Institute of Slavic, East European, and Eurasian Studies. Do końca 2003 roku napisałam tam doktorat dla Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. W 2004 roku przyjechałam do Polski na obronę tej pracy, ale doszło do zawirowania. Nie odmówiono mi doktoratu, tylko wstrzymano się od głosu. Miałam pozaczynane powieści „in English”, mieszkanie w Berkeley, ale musiałam tkwić w Warszawie i pisać odwołanie. Moja obszerna praca doktorska została w końcu wydana jako Obszary odmienności przez gdańskie wydawnictwo słowo/obraz terytoria. Jest wciąż aktualna i pożyteczna, jednak efekt, jaki mogła mieć, został stłumiony. W międzyczasie skończyła się afiliacja w ISEEES. Do Beatrice Bain Research Group na University of California w Berkeley złożyłam papiery, żeby dać sobie czas na decyzję, co dalej. University of California nie płaciło żadnemu z visiting scholars. Stypendium Fundacji Kościuszkowskiej, które miałam, skończyło się bez możliwości przedłużenia. Utrzymywałam się, wożąc bogate staruszki, niczym w filmie Driving Miss Daisy.

▶ Potem były studia na Mills College w Oakland i stopień Master of Fine Arts w zakresie literatury w języku angielskim i kreatywnego pisania. Koniec końców, chciała pani zostać w Stanach i pisać po angielsku. Czemu wróciła pani do Polski?

Ależ ja wciąż zamierzam pisać po angielsku. Zwłaszcza gdy widzę, że moje ręce wciąż się trzymają. Przeszły dwie operacje – w roku 2013 i 2014. Uważam na to, by ich nie przeciążać i dzielnie znoszę maile z upomnieniami, bo żeby wyrobić ze wszystkimi terminami, przydałaby mi się druga para rąk.

Jeśli chodzi o mój powrót ze Stanów, to zdecydowałam się na niego dlatego, że w 2009 roku nastąpił światowy kryzys i zamrożone zostały etaty w edukacji praktycznie w całej Kalifornii. Napisałam wtedy do Instytutu Anglistyki na Uniwersytecie Gdańskim i dostałam ofertę pracy. Nie przyszło mi do głowy, aby pytać o pensję, bo sądziłam, że nie będzie urągała godności. Byłam w błędzie, ale co z tego? Nie miałam wyboru. W tamtym czasie moja mama postanowiła na starość zamieszkać na wsi. Wcześniej przez cały okres studiów na Mills College telefonowałam do niej, udając, że dzwonię do niej z Gdyni, bo w ten sposób czuła się bezpieczniej. Dopytywała się, jak tam na uczelni, bo ona wymyśliła sobie, że pracuję na UG i to na anglistyce. A ja odpowiadałam, że wszystko w porządku, tylko mam dużo pracy. Dłużej nie dałoby się tego ciągnąć. Ściągnęła mnie do siebie siłą woli. Zmarła w 2010 roku, pół roku po moim powrocie.

▶ Od 2009 roku do chwili obecnej pracuje pani w Zakładzie Badań nad Literaturą Anglojęzyczną w Instytucie Anglistyki i Amerykanistyki. Jest pani cenioną profesoressą. Ostatecznie więc zdecydowała się pani zostać akademiczką.

Spodziewałam się, że w ten sposób znajdę harmonię i stabilizację. Ten stan jednak najlepiej oddaje angielskie słowo „crucible” lub polski zwrot „być między młotem a kowadłem”. Pisząc literaturę piękną i pracując na akademii, znajdujemy się bowiem w polu działania już nie jednego, ale dwóch hierarchicznych i wysoko kompetytywnych systemów. Można powiedzieć, że one ścierają się na naszym ciele, jak mówi się w kręgu teorii afektu. Wśród tekstów anglojęzycznych mieszkam jak na takiej emigracji w kapsułce. Nie mam problemu z multitaskingiem ani z tym, że w mgnieniu oka przemieszczam się między kilkoma przestrzeniami językowymi. Nie przeszkadza mi również, że jesteśmy dyspozycyjni od rana do wieczora, bo ważne jest dla mnie, że pracuję w zespole i znosimy to razem. Co rusz uczymy się, jak wpisywać te same informacje w nowe formularze, ale w ten sposób testujemy naszą sprawność umysłową. Nie narzekam też na ewaluację jako taką – jest potrzebna, tak samo jak jawność. To jest ważne, że można w każdej chwili zajrzeć do Bazy Wiedzy UG i przekonać się, kto ma jakie osiągnięcia i jak się one mają do piastowanej funkcji. Zasypiam, a raczej padam i budzę się, myśląc o pracy. Był czas, kiedy Janion nazywała mnie „galernicą wrażliwości”, aż stałam się wcieleniem ideału, odzwierciedlonego w tytule jednego z tomów Transgresji.

▶ Jak trafiła pani pod skrzydła Marii Janion i jak jej mentoring – jeśli mogę tak powiedzieć – wpłynął na pani twórczość? Nadmienię, że zarówno pracę magisterską zatytułowaną Śmierć jako gwałt w poezji Stanisława Grochowiaka, jak i pracę doktorską pod tytułem Maria Komornicka i kreacje odmienności napisała pani pod jej kierunkiem.

Pracę magisterską chciałam wtedy pisać o czarownicach, ale Janion uznała, że Grochowiak, o którym niewiele wiedziałam, lepiej się nada. Jego poezja i dramaty to relacje kata i ofiary, ludobójstwo i zagłada. Dzięki pracy nad jego twórczością zyskałam klucz do tego, jak pisać i myśleć o przemocy. Jednak po latach mam wrażenie, że za tym wyborem kryła się strategia. Nie chodziło o to, że Maria Janion postrzegała zagładę czarownic jako niepoważne ludobójstwo, zaś powaga zagłady II wojny światowej więcej znaczyła dla środowiska akademickiego i dodawała większego prestiżu jej jako promotorce i mnie jako magistrantce. Wśród seminaryjnych tematów pojawiał się Miron Białoszewski, ale już nie Anna Świrszczyńska. Byłyśmy wtedy otoczone przez krytyków i wykładowców, którzy „nie lubili” tematyki kobiecej i twórczości kobiet. Maria Janion zaś była osobą nieheteronormatywną w przestrzeni akademii. Okazanie przychylności tematyce kobiecej mogło oznaczać, że obniży się także jej status. Oczywiście nie powstała jeszcze praca Silvi Federici Caliban and the Witch, w której autorka twierdzi, że procesy czarownic były koniecznym warunkiem, aby w Europie ustanowił się kapitalizm. Ja zaś nie wiedziałam, jak może się nazywać ta strona, w którą mnie ciągnęło.

▶ Chodziło o gender studies, studia nad tożsamością płciową?

Już pod koniec lat dziewięćdziesiątych uważałam, że trzeba od razu wprowadzić polskie określenie, ale Bożena Chołuj i Małgorzata Fuszara, twórczynie warszawskich gender studies, gdzie uczyłam od 1997 roku, były z tej nazwy bardzo dumne. Faktycznie, była to nazwa postępowa w porównaniu z resztą świata, gdzie na innych uczelniach, w tym w USA, działały jeszcze women studies. Jednakże, gdyby polskie określenie istniało w 2014, to nie byłoby „polskiej wojny z gender”, bo zabrakłoby warstwy symbolicznej mobilizującej przyszłych wyborców do walki z tym niby obcym, „importowanym z Zachodu” implantem. W 2014 roku daliśmy sobie w przestrzeń kulturową, a o włos także i w przestrzeń prawną, wprowadzić kalkę putinowskiej ustawy o zakazie propagandy homoseksualnej z 2013 roku. A jej echa rezonowały też na akademii.

▶ W tekście Istnienie mityczne Marii Janion oraz przejawy w wyobraźni kulturowej i społecznej przywołuje pani następujące słowa profesor Janion: „W Polsce nauka to coś bardzo osobnego, czcigodnego, nie może być zamącona i zabrudzona – eseistyką na przykład, bo to już jest nienaukowość”. Podobno monografia nie powinna skręcać w stronę eseistyki ani autoetnografii, bo jeśli posługuje się zbyt pięknym językiem, to nie będzie się liczyć w naszej ewaluacji ministerialnej. Dlaczego tak się dzieje?

Pamiętam, że Maria Janion skarżyła się, że jej książki są dewaluowane w środowisku akademickim. Słyszała: „Ach, bo to jest eseistyka!”. Tymczasem polska eseistyka ma znakomitą tradycję, wspiera się na wybitnych nazwiskach ‒ Wyka, Miłosz, Rymkiewicz. Dziwi zatem, że za pomocą takiego twierdzenia dyskredytuje się książki humanistyczne. To dzięki eseistyce wchodzimy w relację z czytelnikiem. Literatura piękna zapewnia nam coś, czego nie da udział w wyścigu na punktację. Ostatnio bywam zaskoczona, gdy ktoś przeczyta 1983. Maszynopisy, a potem mówi mi: „Ten wiersz mnie zachwycił. Tamten wiersz do mnie przemówił. A ten akurat wiersz ze mną został”. Jeszcze nie zdarzyło mi się usłyszeć: „Twój artykuł za siedemdziesiąt punktów mnie zachwycił”. A piszę naprawdę świetne artykuły. Moja praca habilitacyjna jest napisana dobrze i ciekawie, ale szczerze powiedziawszy – nie jestem pewna, czy ktoś poza komisją habilitacyjną wziął ją do ręki. Nawykliśmy też jako humaniści do tego, że książka już nie eseistyczna, lecz nawet monografia naukowa, jest warta mniej niż artykuł. Natomiast literatura piękna w tym kontekście jest nic nie warta. Zero punktacji.

Jako humaniści pogodziliśmy się z własną nieważnością w stosunku do innych dziedzin nauki. Pogodziliśmy się z tym, że jest dla nas tylko jedna droga – upodobnić się do badaczy z innych dziedzin. Biotechnolog, socjolog, prawnik najczęściej ma wąską specjalizację. Najbardziej sensowne jest dla niego wydanie artykułu na temat aktualnie przeprowadzonego badania. Z punktu widzenia biotechnologa, socjologa i prawnika jest więc korzystne, że artykuł jest wyżej punktowany niż monografia. Błędem jest, że ta reguła została rozciągnięta także na humanistykę.

Trudno bowiem oczekiwać, by artykuł napisany przez biotechnologa „przemawiał”, „zachwycał”, czy też pozostawiał trwały ślad w naszym sposobie odczuwania świata. Rzecz jasna, są wyjątki, takie jak fascynujące teorie czasoprzestrzeni Stephena Hawkinga. A jednak nie tak odległe są czasy, gdy jako humaniści oczekiwaliśmy, że zachwycą nas książki pisane przez innych humanistów. Dlatego może właśnie fuzja ze środowiskiem literackim mogłaby dla humanistyki stanowić koło ratunkowe.

Literaci czytają książki innych autorów, piszą recenzje, ale nie blind reviews, tylko podpisane własnym nazwiskiem. Wyrażają mocne opinie, ale chętnie gotowi są, aby przyznać: „Napisał świetną książkę”. Naukowe monografie nie wywołują takich reakcji – nie tylko wśród czytelników, ale nawet w naszym gronie. Nie jestem pewna, czy aby czytamy nawzajem swoje teksty. Chyba że to czytanie jest konieczną częścią procesu doktorskiego lub habilitacyjnego i zostaje po nim ślad w postaci recenzji. O ile doktoraty jeszcze potrafią być fascynujące, o tyle utarła się opinia, że praca habilitacyjna powinna być wręcz nudna, bo napisano ją, aby dostać stopień naukowy.

Lecz jeśli dziś wystarczy nam wiedza, że habilitacja została przyznana i że artykuł dostał stosowną liczbę punktów, to znaczy, że nie piszemy już po to, żeby znaleźć się w polu żywej humanistycznej wymiany myśli i słowa. Na pół humaniści, na pół księgowi, jesteśmy jak centaury. Można usprawiedliwić nas tak, że nie czytamy się nawzajem, bo zwyczajnie nie mamy kiedy. Tak zajęci jesteśmy produkcją własnych tekstów.

Ostatnio usłyszałam off the record taką opinię, że jeśli wprowadzona zostanie punktacja za nasze humanistyczne książki eseistyczne, to na przykład pani profesor czy pan profesor z kierunku ścisłego zechce wtedy wydać książkę pamiątkową o swoich zainteresowaniach numizmatycznych. Taki argument z góry stawia eseistykę na straconej pozycji.

Profesor Izabela Morska. Fot: arch. prywatne.
Profesor Izabela Morska. Fot: arch. prywatne.

▶ On faktycznie pojawia się w przestrzeni akademickiej?

Tak. Uczę retoryki, więc od razu dostrzegam, że jest to przykład błędu logicznego. Podobnie ktoś mógłby postulować zlikwidowanie instytucji małżeństwa, bo niektóre związki są nieszczęśliwe. Błędy retoryczne celowo stosowane są przez polityków, ponieważ z ich pomocą łatwo można trafić do mas, odwołując się do emocji. Ale w tym samym stylu dyskutują nie tylko politycy; czasem robimy to i my ‒ naukowcy.

Zatem otwieramy na uniwersytetach kierunki artystyczne, bo one wywołują efekt nowoczesności i przyciągają studentów. Jednak w przeciwieństwie do pani profesor z Akademii Sztuk Pięknych, do której dorobku zaliczają się wystawy, pisarka na państwowym uniwersytecie to byt frywolny i właściwie zbędny. Marnuje ona bowiem wieczory i weekendy na swoją nieistotną twórczość, a mogłaby w tym czasie pisać wysoko punktowany artykuł, aby podnieść ocenę wydziału podczas ewaluacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Taka pisarka jednak też podlega ewaluacji. Dawno temu żyła w przekonaniu, że ma prawo do wolnego czasu na refleksję – to złudzenie należy do przeszłości. Wciąż się upiera, żeby nie dostać nadgodzin, bo oprócz tych dydaktycznych przyszło jej jeszcze realizować obowiązki badawcze i organizacyjne. Bez ulg. Nie ma zmiłuj! Z pewnością nie dostanie obniżonego pensum, na które zasłużyłaby jako autorka wysoko punktowanych artykułów. Musi zapomnieć o nominacji do nagrody rektorskiej. Jej wybór ma więc w obecnym systemie oczywiste konsekwencje. Publikacje, które przynoszą zero punktów, tyle są warte. Dosłownie – zero!

▶ Wspomniała pani również, że zadziwia ją postawa noli me tangere ‒ ‘nie dotykaj mnie’, którą środowisko akademickie przyjmuje na większości uczelni. Nawiązała pani do tego zjawiska w swoim dystopijnym opowiadaniu na łamach wydanego niedawno czwartego tomu MiroFora. Stanowił on prozatorski komentarz do tej postawy. Czy może mi pani w kilku zdaniach rozwinąć ten temat?

W tym wspominanym przez panią opowiadaniu stworzyłam bohatera, który nie ma żadnych osobistych pragnień, niczego dla siebie nie chce. Jest to nadzwyczajne literackie osiągnięcie [śmiech]. Bardzo trudno jest bowiem stworzyć taką postać. Bohater czy bohaterka literacka zawsze do czegoś dąży, pragnienie uruchamia akcję. Sara Ahmed, brytyjsko- australijska pisarka i uczona, posługująca się zresztą stylem eseistycznym w dyskursie akademickim, w książce Willful Subjects skupia się na takich postaciach literackich, które za dużo chciały, a ich życzenie jest postrzegane przez otoczenie jako niewłaściwe. W moim opowiadaniu jest odwrotnie. Główny bohater był niegdyś profesorem na uczelni, obecnie mieszka w opuszczonej hali targowej. Przypomina sobie, że kiedyś miał inne życie.

W tym miejscu wrócę na moment do roku 2009, kiedy zaczęłam tu pracę, nie widząc, jak ministerstwo traktuje pracowników naukowych. Myślałam bowiem: „Przecież to są dorośli ludzie, po doktoratach, nie można ich trzymać na kieszonkowym. Pensja dorosłego człowieka powinna służyć temu, żeby utrzymać się, wspomóc innych, odłożyć coś na przyszłość”. A potem z roku na rok zastanawiałam się: „Dlaczego się nie buntujemy? Pewnie dlatego, że trzyma się nas w przekonaniu, że na nic lepszego nie zasługujemy”. Podczas protestu w 2015 roku wygłosiłam Mowę na śmierć uniwersytetu i oddałam na performance obrazujący życie naukowców moją kolekcję kartonów z piwnicy – zbierałam je na okazję kolejnej przeprowadzki. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak wiec pod budynkiem Wydziału Nauk Społecznych, gdzie przemawiał jeden z naukowców. Opowiadał, że nie stać go na wysłanie córek na studia na naszą uczelnię. Wcale mnie to nie zdziwiło. A jednak strajk ten nie zyskał masowego poparcia. Jak sądzę dlatego, że jako naukowcy bytujemy na co najmniej dwóch odmiennych planetach. Są pracownicy, którzy dojeżdżają z Elbląga, z Malborka, Kolbud, Wejherowa środkami transportu publicznego. Są też tacy, którym pensja uniwersytecka nie czyni większej różnicy. Są tacy, których rodziny wspierają, i tacy, którzy nie mają wspierających rodzin.

Wracając do opowiadania, napisałam je jesienią 2021, kiedy wybrałam się na stypendium do Budapesztu, bo to mi pozwoliło załatać dziurę w budżecie. Myślałam sobie, że jeśli te nasze pensje będą dłużej zamrożone, to skutkiem inflacji zaczniemy doświadczać obniżki. Jednak zdaniem niektórych wciąż obrastamy w luksusy. Co by było w takim razie, gdyby zabrano nam mieszkania? Chyba mnie to na moment przestraszyło, bo teraz mieszkam klimatycznie w starej Oliwie, w sympatycznej odległości od uniwersytetu.

Tak uruchomiła się narracja dystopijna, w której mój bohater na to wszystko się godzi: po pensji nie zostało śladu, traci mieszkanie, zabrali mu bibliotekę, ale dziekan wciąż jest dziekanem, wciąż odbywają się przewody doktorskie i habilitacyjne.

▶ Skąd się bierze taka postawa?

Przyczyna leży w kultywowanym przez inteligencję poczuciu godności. Wszyscy mamy prawo do godności, oczywiście, ale nie powinno ono osadzać się w poczuciu, że nie wypada nam negocjować. Ta postawa umocniła się w czasach komunistycznych, kiedy to uzasadniona była obawa, że jeśli ujawnisz, na czym ci zależy, to władza wykorzysta cię jako zakładnika, znajdzie na ciebie haka, będzie oczekiwać współpracy. Jedyną właściwą postawą w takich warunkach jest znosić to wszystko bez skarg, w ten sposób pokazując wrogowi, że nic nas nie dotknie.

Nazywam właśnie taką postawę noli me tangere, zaś inspiracją jest dla mnie nie Ewangelia, tylko sonet Thomasa Wyatta Whoso List to Hunt, którego bohaterką, nienazwaną z imienia, jest Anne Boleyn. Jest to opowieść o kobiecie, na temat której panuje wiele fantazji i niedomówień, ona zaś dumnie informuje narratora, że należy do pewnej hierarchii, która ją chroni: „Noli me tangere, for Cazaesar’s I am”1. Kobieta – łania, choć jest obiektem łowieckiego pościgu, wyobraża sobie, że jest wolna i nieposkromiona. Pod koniec, jak wiemy, traci głowę.

We wrześniu 2023 roku rozpoczął się protest pracowników szkolnictwa wyższego przeciwko niskim wydatkom na naukę. Jednak zabrakło stanowczego działania, żeby wstawić się za najgorzej uposażonymi spośród nas. Nieposłuszeństwo obywatelskie, jak pisze Martin Luther King Jr. w Liście z więzienia Birmingham, jest skuteczne wtedy, kiedy zakłóca działanie jakiegoś systemu i wywołuje kryzys po to, żeby ujawnić istotną dla funkcjonowania tego systemu niesprawiedliwość. Nigdy niczego nie zakłóciliśmy. Dostaliśmy podwyżki i to mnie bardzo cieszy. Ale nie wywalczyliśmy ich sobie. Doczekaliśmy się ich.

▶ Co środowisko akademickie powinno było zrobić?

Derrick Jensen w podsumowaniu eseju Ułuda krótkiego prysznica pisze tak: „Możemy wziąć przykład z tych, którzy pamiętali, że rolą aktywisty nie jest sprawne poruszanie się w systemach opresyjnej władzy z zachowaniem jak największej uczciwości, lecz raczej stawianie im czoła…”2. Nie jesteśmy aktywistami, tylko mistrzami w poruszaniu się w systemach opresyjnej władzy z zachowaniem jak największej uczciwości. Uniwersytet to reguły i etykieta, jak ronda na tangowej milondze. Czy tańczy pani tango…?

▶ Nie zdarzyło się jakoś…

Ja zwykłam tańczyć. Już wyjaśniam, o co mi chodzi. Tancerze tańczą w kole, poruszając się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, mniej więcej w tym samym tempie. Nie można rondy, czyli owego koła przeciąć, nie można pchać się na innych ani blokować im ruchu, bo inaczej dojdzie do wypadku. Mam wrażenie, że podobna reguła obowiązuje na uniwersytetach. Porusza się to wielkie koło, które składa się też z pracowników administracji niższego i wyższego szczebla. Każdy ma swoje miejsce. Nikogo nie można urazić. Należy przewidzieć, jak mają porozkładane punkty osobistej godności. Zatem poruszać się należy efektownie i zarazem zdecydowanie, uważnie i ostrożnie. Nec temere, nec timide ‒ ‘ani pochopnie, ani nieśmiało’ ‒ jak głosi oficjalna dewiza Gdańska.

A jednak – jako starsi pracownicy uczelni powinniśmy dawać przykład tym młodszym. Jeśli winda w budynku jest zepsuta, to niech nie czeka trzy miesiące na naprawę, zwłaszcza gdy jest to jedyna winda w budynku. Jeśli zaś jako wydział nie stać nas na wprowadzenie kart do gabinetów, to domagajmy się zgody na wprowadzenie duplikatów kluczy do sal dydaktycznych, żeby uniknąć dantejskich scen pod portiernią. System winien pracować dla nas, pracowników. Nie pozwalajmy się traktować jak trybiki, którym przede wszystkim nie wolno zakłócać działania systemu.

Amerykański myśliciel Henry David Thoreau, autor eseju Obywatelskie nieposłuszeństwo, twierdził w jednym z akapitów, że czasem nie warto interweniować w każdej sprawie, bo system reguluje i naprawia się sam. Mówić „dość” powinniśmy tylko w najistotniejszych dla nas kwestiach. Niekiedy jednak uczymy się tolerować przeszkody, które bardzo łatwo jest usunąć. Obawiamy się formułowania prostych życzeń, które nie są „liczącą się innowacją”. Żyjemy w XXI wieku, a kultywujemy dziewiętnastowieczne przyzwyczajenia. Można uprzejmie domagać się rozwiązywania prostych spraw. Domaganie się polega na tym, że czasem trzeba coś powiedzieć więcej niż raz.

▶ Jaka jest różnica pomiędzy środowiskiem akademickim a tym zrzeszającym osoby piszące w Unii Literackiej?

Pisarze w przeciwieństwie do akademików nie mają żadnych socjalnych uposażeń. Na początku lat dziewięćdziesiątych chodziło zapewne o to, żeby zbiorowo ukarać nas za to, że niektórzy literaci korzystali z parasola ochronnego rządu komunistycznego i mieli zapewnione nakłady finansowe, emerytury i ubezpieczenie. Tę karę dziś znosi zupełnie nowe pokolenie. Ktoś mógłby powiedzieć: „Mamy kapitalizm, a to oznacza konkurencję. Kto sobie nie radzi, ten przegrywa”. Jednak czy to właściwe? Wspaniale czyta się wiersze i chcielibyśmy mieć poetów. Zwłaszcza jak któryś dostanie Nagrodę Nobla, bo wtedy jest nam wyjątkowo przyjemnie. Zatem jeśli chcemy mieć pisarzy, którzy nas godnie reprezentują przed światem, rozsądnie byłoby pomyśleć, że warto zainwestować w szeroką pulę osób piszących. Nie wiadomo bowiem, która z nich wybije się ponad przeciętność. Na tym polega inwestycja w kulturę.

Kultura jest grządką, która nie daje przewidywalnych wyników. Niektóre z tych inwestycji mogą okazać się nieudane i pozostaje tylko się z tym pogodzić. Jedne mogą sprawdzić się od razu, inne za jakiś czas. Niemniej na pewno warto o kulturę dbać. Dzisiaj często słyszę od piszących znajomych, którzy z obawą spoglądają w przyszłość, że nie wiedzą, jaką będą mieli emeryturę. Paweł Huelle mówił, że pewnie jej nie dożyje. Może warto stworzyć u nas taki system, jaki obowiązuje w krajach nordyckich, gdzie pisarze i pisarki dostają pensję od państwa? Jest to rodzaj minimalnego dochodu, który pozwala się utrzymać pomiędzy stypendiami albo pomiędzy pisanymi książkami. Także i w Polsce moglibyśmy oswoić się z takim pomysłem. Przecież jako państwo utrzymujemy też polityków, którzy nas reprezentują. Zapewniam, że pisarze i pisarki będą nas rozczarowywać mniej.

▶ Przywołała pani Pawła Huelle. Niedawno występowała pani na festiwalu Between.Pomiędzy, gdzie mówiła pani o prawnym sporze pomiędzy pisarzem a prałatem Jankowskim. Jak wiadomo zainteresowanym, prałat pozwał do sądu Pawła Huellego, oskarżając go o nadużycie wolności słowa i naruszenie jego dóbr osobistych w artykule pod tytułem Rozumieć diabła. Pisarz w ostry sposób oskarżył w nim księdza Jankowskiego między innymi o podżeganie do antysemityzmu i uprawianie polityki w Kościele. Skąd zainteresowanie tym tematem?

Fascynują mnie sprawy sądowe i czytanie o nich. Być może za sprawą humanistycznego doświadczenia dostrzegam w nich dynamikę, narrację. Wychwytuję to, co niedopowiedziane. Patrzę, jak sędziowie i prokuratorzy interpretują opinie eksperckie. Może nie będzie to Norman Mailer i Pieśń kata, ale mam w notatkach pierwszą wersję książki o zamachu na Pawła Adamowicza. Tylko najpierw napiszę artykuł o Januszu Walusiu, zabójcy Chrisa Haniego. Taki mam plan na wakacje, żeby porównać te dwa niechlubne epizody w historii świata.

Dodam, że we wrześniu w gdańskim wydawnictwie Marpress ukaże się Trojka, nie taka znowu mikropowieść, która dotyczy rozległych skutków wspomnianej wcześniej putinowskiej ustawy, zwłaszcza zaś zabójstwa nauczycielki queer tango w Petersburgu w 2014 roku. Opieram się tu na raportach Human Rights Watch, które z kolei bazują na dokumentach sądowych, ale zarazem uruchamiam wyobraźnię. Nie chcę dodawać, że gdybym napisała monografię na ten temat, to zasłużyłabym na punktację.

Wracając do historii Huelle kontra Jankowski, to powinna być ona fascynująca dla nas, humanistów, gdyż przedmiotem sporu na sali sądowej stał się gatunek literacki. Paweł Huelle twierdził, że napisał pamflet. Jego przeciwnicy upierali się, że napisał paszkwil. Artykuł Rozumieć diabła napisany był ostro, emocjonalnie, można powiedzieć, że obraźliwie. A jednak autor nie pisał go tak do końca pod wpływem emocji. Każdego słowa użył celowo, aby poruszyć jego zdaniem uśpioną publiczność. Huelle chciał ujawnić pojawiającą się w przestrzeni kościelnej fascynację propagandą antysemicką. Uważał, że powinien na to czujnie reagować episkopat. Inteligenckie środowisko gdańskie też nie reagowało. Zareagował pisarz. Pojawia się pytanie, co by było, gdyby zabrakło tego głosu? Czy pisarz jest na etacie narodu? A jeśli już jest, to szanujmy go za to i dajmy mu godnie żyć. Również na emeryturze!

▶ To prawda. Przejdźmy teraz do innych tematów. Pani wcześniejsze książki z lat dziewięćdziesiątych opierają się na feministycznych przesłankach. Jak zmieniła się u pani pisarska energia?

Mimo upływu lat bardzo cenię moją powieść Absolutna amnezja, która po części jest pamiętnikiem dwunastoletniej dziewczynki, Marianny, kreującej w nim własny świat w Polsce pod rządami komunistycznych biurokratów. Ojca nazywa Sekretarzem, a matkę ‒ Niepokalaną. W jej domu rozgrywa się konflikt, który przetoczył się także przez społeczeństwo lat osiemdziesiątych: ojciec za Partią, matka za Kościołem. Dziewczynka stara się ratować przed tym światem, który ją przygnębia, i totalitarną szkołą. Ja sama w tamtym czasie uciekałam w czytanie książek i przyjaźń.

Powieść tę, nie do końca pierwszą, bo przecież w maszynopisie pozostawała Alma, pisałam w latach 1992‒1995 w Nowym Jorku, w rewolucyjnej atmosferze. Z wyjątkiem malarza Andrzeja Urbanowicza, ucięłam kontakt z polskim środowiskiem emigracyjnym, przebywałam za to w środowisku nowatorskich artystek i artystów z East Village. Czytałam eksperymentalną prozę Kathy Acker i tygodnik „Village Voice” o buncie artystów wobec rządowej zmowy, jak to postrzegali, w sprawie AIDS. Inspirowały mnie brawurowe spektakle na jedną aktorkę w klubach off-off Broadway. To był ferment nieweryfikowany przez akademię. W tym nowojorskim tyglu, w którym mieszają się klasy i rasy, można było sobie z różnych skrawków stworzyć nową tożsamość.

Jak zmieniła się moja pisarska energia? Staram się dostosować własną oryginalność do wspólnego rytmu. [śmiech]. Zarówno literacko, jak i akademicko. Dzisiaj również lepiej potrafię sterować własnym głosem. Trochę lepiej wiem, kiedy, do jakiego odbiorcy i co można powiedzieć. Jednocześnie tą dawną przestrzeń odwagi wciąż staram się w sobie kultywować. Odkryłam, jak ważna jest dla mnie ciągłość, przywracanie ciągłości. Z jednej strony sięgam do tego głosu, który tyle potrafił wypowiedzieć, z drugiej strony buduję wokół bezpieczną przestrzeń, aby ten głos się nie zaciął.

▶ Porozmawiajmy jeszcze o wierszach, o których już pani wspomniała podczas naszej rozmowy. W lutym byłam na spotkaniu promującym pani tomik 1983. Maszynopisy. Tworzące go wiersze powstały w czasie stanu wojennego, była pani wtedy studentką Uniwersytetu Gdańskiego i uczennicą Marii Janion. Te wiersze mają niezwykłą wartość dokumentu historycznego. Kiedyś wyparte, niemożliwe do wydrukowania, a dzisiaj bardzo aktualne. Nie zostały wydane, ale wróciła pani do nich w czasach pandemii. Dlaczego postanowiła pani teraz wydać wiersze napisane przed wieloma laty?

Wróciłam do nich, kiedy byliśmy zamknięci w domach. Zaskoczyło mnie, jakie to są dobre teksty. Gdyby takie nie były, to pewnie bym je gdzieś schowała. A jednak przechowałam je wszystkie. Zeszyty, w których notatki z zajęć przeplatają się z rękopisami i zbiory maszynopisów, chociaż kiedy musiałam opuścić dom rodziców w chorobie, to pozbyłam się wielu innych papierów, czego teraz żałuję.

Czytając je, miałam okazję pogimnastykować moją wielokrotną osobowość. Schodziłam do poziomu studentki Uniwersytetu Gdańskiego, która pisała tę niewiarygodną poezję, ale mogłam też na nią spojrzeć z punktu widzenia dojrzałej literaturoznawczyni. Chociaż wiersze nie były w tamtym czasie wydane, to krążyły w maszynopisach i prezentowałam je na tak zwanych konkursach jednego wiersza, czyli odpowiednikach współczesnych poetyckich slamów. Wychodziłam w czarnym swetrze z owczej wełny, który sama zrobiłam na drutach, i zawsze wygrywałam. Nie jest to wstrzemięźliwa poezja Krynickiego i Barańczaka. Na pewno bliżej mi było do poetów przeklętych: Wojaczka, Bursy, Stachury. W tamtym czasie były też ważne poetki: Ewa Lipska, Krystyna Kozioł, Anna Świrszczyńska. Zastanawiam się, dlaczego nie czułam z nimi więzi. Być może identyfikacja queerowa, jeśli chodzi o ekspresję artystyczną, była dla mnie ważniejsza, ale zapewne zinternalizowałam też owo przekonanie, którym wtedy oddychaliśmy wszyscy: że kobiety, które mówią o kobiecych sprawach, są mniej ważne.

Profesor Izabela Morska
na Międzynarodowym Festiwalu
Opowiadania, Wrocław 2023
Fot. Tobiasz Papuczys
Profesor Izabela Morska na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania, Wrocław 2023 Fot. Tobiasz Papuczys

▶ Czy dzisiaj kobiecie w świecie literatury jest trudniej niż mężczyźnie?

[Śmiech] Gdańsk jest takim szczególnym miastem. Sytuacja jest właściwie biblijna. Günter Grass porodził Pawła Huellego i Stefana Chwina, a oni następnych. To mi przypomina taką linię genealogiczną: „Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci”3. Mężczyźni, którzy reprodukują się bez kobiet. U nas w Gdańsku też tak było. Zapewne dzięki sprzyjającym okolicznościom, systemom wsparcia, furtkom, które otwierali przed nimi inni mężczyźni. Pomagały im również żony. Tu ukłon w stronę Krystyny Lars, żony profesora Chwina, którą uwielbiam.

Do Gdańska długo nie mogłam nawyknąć, niemniej wiele się tu zmieniło w ciągu ostatnich lat, także za sprawą wspaniałej inicjatywy „Gdańsk Miasto Literatury”. Powstało tu środowisko literacko zróżnicowane, pisarzy i pisarek niemogących się pochwalić, że pochodzą ze sfery przywilejów, czyli praktykującej wstrzemięźliwość i tradycję warstwy inteligenckiej. Do tego tygla należy dodać osoby, które są uchodźcami z Białorusi czy Ukrainy. Już zaczyna nam się trochę East Village! Ta zmiana nastąpiła dzięki systemowi stypendiów miejskich oraz dzięki nowoczesnym przestrzeniom artystycznym, takim jak Instytut Kultury Miejskiej. W zabytkowym kompleksie budynków przy ul. Sierocej 6 i 8 w Gdańsku ma powstać oddział Gdańskiej Galerii Miejskiej4, a w nim – rezydencje artystyczne i literackie.

Kończąc ten wątek, wspomnę, że dwadzieścia lat temu trzeba było udawać, że jako kobiety i pisarki nie mamy problemów socjalnych. Taką skargą stawiało się siebie w oczach innych i swoich w pozycji mało profesjonalnej. Dzisiaj na szczęście się to zmienia. Powstał pierwszy raport z badania kondycji gdańskich pisarek i pisarzy5. Gdańsk jest przecież miastem, gdzie żyła i pracowała Stanisława Przybyszewska. Mieszkała w baraku, który Gimnazjum Polskie uznało za właściwe miejsce zamieszkania dla nauczycieli. Nie chcemy tej historii powtarzać.

▶ A jakie jest pani zdanie na temat feminatywów?

Na co dzień przebywam w przestrzeni języka angielskiego, który wolny jest od takich dylematów. Co nie znaczy, że nie mam na ten temat nic do powiedzenia [śmiech]. Pisząc mój poradnik-esej Twórcze pisanie dla młodych panien, rozmawiałam niejako z przyszłymi czytelniczkami tej książki – jak się okazuje i z panią. Przedstawiłam w niej proces przemiany luźnego pomysłu w dzieło sztuki, zwracałam się więc do odbiorczyni w rodzaju żeńskim, jednak nie dlatego, że chciałam wykluczyć mężczyzn z przestrzeni tej książki. Chciałam wykazać, jak to jest, kiedy traktuje się rodzaj męski jako wzorcowy. Czytelniczka bardzo wcześnie internalizuje przesłanie, że większość ważnych komunikatów nie jest przeznaczona dla niej. Oczywiście, będzie je odbierać, będzie się nawet nimi posługiwać, ale pozostanie jednak w przestrzeni publicznej troszkę nieobecna, a z przestrzeni kultury będzie odrobinę wyłączona.

W języku angielskim, mimo że nie istnieją tam feminatywy, zaimek „they” wraz z formami pochodnymi „them”, „their”, „theirs” przejął funkcję zaimka liczby pojedynczej, który nie wskazuje na płeć. Jest zamiennikiem „he” i „she” oraz ich form pochodnych. Zaimek ten wygodnie jest zastosować w odniesieniu do osób niebinarnych, ale używamy go w każdym momencie w celu szerszej inkluzyjności. Na przykład nie wiem, jakiej płci jest autor lub autorka danego artykułu, bo widzę tylko inicjał i nazwisko. To jest dobry moment, żeby powiedzieć „they”. Modern Language Association wydało na ten temat oświadczenie w 2020, czyli możem używać zaimka „they” w liczbie pojedynczej także w pisaniu akademickim. Zarazem Oxford English Dictionary podaje, że „they” w funkcji zaimka liczby pojedynczej pojawił się po raz pierwszy w 1375 roku.

Język polski tworzy nieco inną przestrzeń językową, gdyż wszystko i wszystkich dzieli na rodzaje. Dlatego wszelkie działania, dzięki którym uznamy za równorzędne byty dotąd zaliczane do pozbawionego podmiotowości rodzaju niemęskoosobowego, powinny być mile widziane. Dodam jeszcze, że feminatywy nie są nowomową. Stosowane były już od początku XX wieku, a w dwudziestoleciu międzywojennym promowane były przez Aleksandrę Piłsudską. Także odnieśmy się do naszej tradycji i wprowadzajmy feminatywy.

▶ A co łączy Izabelę Filipiak, autorkę Twórczego pisania dla młodych panien z Izabelą Morską, autorką Znikania?

Zapewne jest to wytrwałość w zmierzaniu do celu. Na obwolutę telefonu zamawiam zawsze ten sam grawerunek: MORSKA VINCIT OMNIA. Czasem tylko robię krok w tył dla odzyskania równowagi albo jak kot udaję, że zajmuję się czymś innym.

W tym roku prowadziłam wykład ogólnouczelniany w języku angielskim: „LGBTQ+ literature and culture from Shakespeare to Alison Bechdel: Non-heteronormative, non binary, queer”6. Pierwszy raz w życiu miałam studentów z takich kierunków, jak politologia, prawo, biotechnologia i zarządzanie. Opowiadałam im o trójkącie miłosnym w Sonetach Szekspira, czy też o migotliwej renesansowej postaci, jaką była Aphra Behn. Poczułam, że jest normalnie, gdy usłyszałam, że student zapisał się na ten wykład dla wygody – bo jest online. Jednak zdarzają się też studenci, którzy planują karierę w życiu publicznym i chcą wiedzieć, jak się znaleźć we współczesnym świecie.

Pojawia się też młodzież, która kilka lat wcześniej od wiodących postaci w państwie słyszała, że jest ideologią. Raporty na temat obniżonego samopoczucia młodzieży LGBTQIA z ostatnich lat, w połączeniu z informacją, że Polska jest na drugim miejscu w Europie pod względem samobójstw nieletnich, przedstawiają niepokojący obraz. Ta młodzież właśnie zostaje naszymi studentami. Wiele informacji, które podawałam na wspomnianym

wykładzie, na przykład konserwatywny argument za równością małżeńską w USA, stanowiło dla słuchaczy kompletną nowość. To mi pochlebia jako wykładowczyni, ale wniosek jest taki, że przestrzeń edukacyjna powinna być bardziej wspierająca.

▶ Można powiedzieć, że swoistego wsparcia udziela pani w książce Znikanie. Ona jest dziennikiem maladycznym nominowanym do nagrody Angelus i nagrodzonym Pomorską Nagrodą Literacką „Wiatr od morza”. To książka o chorobie, o zmaganiu się z chorym systemem służby zdrowia, o wykluczeniu – poprzez wiek, stan zdrowia, status społeczny, orientację seksualną. Uczyniła pani chorowanie wielkim tematem dla literatury. Dziennik maladyczny to specyficzny gatunek literacki, który może być traktowany jak autoterapia. Czy pisanie tej książki też nią dla pani było?

Podobny memoir, czyli dziennik o specyficznym doświadczeniu, okazał się bestsellerem w Szwecji. Miałam nadzieję, że ze Znikaniem będzie podobnie. Podczas pisania Znikania miałam do siebie nieustające pretensje: „Po co wracasz do tej poczekalni na SOR? Po co jeszcze raz przeżywać tę niepewność?”. Czeka się tam, nie wiedząc, czy zrobią nam badania, czy nas odeślą do domu. Dla większości pacjentów przejście przez system medyczny jest tak traumatyczne, że są jak ludzie, którzy przeżyli wojnę. Nie chcą o tym więcej mówić. Zdrową reakcją jest odciąć się. Ale w ten sposób system może bez końca reprodukować tę samą krzywdę.

Spodziewałam się raczej, że mam dość silną strukturę wewnętrzną, aby wrócić do tej poczekalni – i że to może dać komuś moc do przeżycia tego wszystkiego z większą odwagą i świadomością. Liczyłam też na to, że Znikanie może stać się punktem wyjścia dla dialogu lekarz – pacjent. Tylko że w pół roku po wydaniu tej książki zaczęła się pandemia. Trudno zachęcać do dialogu lekarzy, którzy chodzą w kombinezonach i wracają skonani do domu po tym, jak umarł im kolejny pacjent, bo szpital dostał niedziałające respiratory.

Profesor Izabela Morska po otrzymaniu
Stypendium Kulturalnego Miasta
Gdańska 2023
Fot. archiwum prywatne
Profesor Izabela Morska po otrzymaniu Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska 2023 Fot. archiwum prywatne

▶ Co jest najważniejsze w pielęgnowaniu twórczości, twórczej duszy i w dbaniu o umiejętność pisania?

W tym szczególnym przypadku pisarki i akademiczki – stworzyć równowagę pomiędzy twórczością wymaganą przez badania, pracą dydaktyczną a twórczością artystyczną. Wymaga to umiejętności chodzenia po linie z parasolem podczas wichury. Bo przecież potem przychodzi jeszcze współpraca z wydawnictwem i promocja. Najważniejszy zatem wydaje się czas, kiedy to nasze zamiary mierzą się z faktem, że jest ograniczona liczba godzin na dobę i że musimy spać. Zatem ja rezerwuję czas na twórczość pomiędzy godziną 22.00 a 2.00. Jeśli jestem zmęczona, tym lepiej, bo wtedy śpi superego.

▶ Jaką miałaby pani radę dla młodych pisarek, które jednocześnie chciałyby pracować na uczelni?

Najpierw powinny porozmawiać ze mną. Potem przeczytać Twórcze pisanie dla młodych panien i wciąż się dokształcać. Niech nimi kieruje ambicja. Niech nie wstydzą się tego, że ona nimi kieruje. A kiedy już decyzja zostanie podjęta, niech motywują się pozytywnie do eksploracji, czytania, wychodzenia poza znany krąg. Ważne jest, by kilka razy dziennie zrobić coś dobrego dla siebie samej, bo świat nie zawsze nas dobrze traktuje. Znaleźć warto czas na medytację, jogę, taniec, krótko mówiąc ‒ detoks i odbudowanie równowagi ciało – umysł. Jakkolwiek będzie, lepiej z góry założyć, że jeśli same nie będziemy się dobrze traktować, to nikt tego za nas nie zrobi.

▶ Dziękuję za rozmowę.


1 https://www.poetryfoundation.org/poems/45593/whoso-list-to-hunt-i-know-where-is-an-hind
2 https://nowyobywatel.pl/2016/06/22/uluda-krotkiego-prysznica/
3 https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=244
4 https://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Dawny-sierociniec-ma-w-koncu-wypiekniec-i-zmienic-sie-w-galerie-sztuki-n160109.html
5 https://hcommons.org/deposits/objects/hc:64996/datastreams/CONTENT/content
6 „Literatura i kultura LGBTQ+ od Szekspira do Alison Bechdel. Nieheteronormatywny, niebinarny, queer” – tłum. I.M.