Po artykule związanym z wystawą „Pionierki. Badaczki. Liderki. Kobiety gdańskiej nauki” rozpoczęliśmy w „Gazecie Uniwersyteckiej” cykl wywiadów z wybitnymi kobietami związanymi z naszą uczelnią, których działalność bezsprzecznie wpłynęła na otaczającą nas rzeczywistość i pozostanie wzorem dla innych kobiet. To naukowczynie, których życie jest wzorem i inspiracją. W zeszłym miesiącu ukazał się wywiad z filolożką, prof. dr hab. Małgorzatą Książek-Czermińską. Dzisiaj prezentujemy rozmowę z ekonomistką, prof. dr hab. Anną Zielińską-Głębocką, pionierką badań w zakresie nowych nurtów w teorii handlu międzynarodowego i jedną z pierwszych polskich badaczek procesów integracji europejskiej.
▶ Wystawa „Pionierki. Badaczki. Liderki. Kobiety gdańskiej nauki” jest krótką wycieczką do XIX i XX wieku poprzez historię wybitnych kobiecych postaci związanych z Uczelniami Fahrenheita. Pani jest jedną z nich. Miała pani zostać lekarką, została ekonomistką. Jak to się stało?
marzyłam o tym, aby zostać lekarzem. Czasem żałuję, że nie uprawiam tego zawodu. Jednak na medycynę nie poszłam świadomie. Powodem była chemia, której nie lubiłam i nie rozumiałam. W tamtym czasie, aby dostać się na medycynę, trzeba było zdać bardzo trudny test z biologii, fizyki i chemii właśnie. Z dwoma pierwszymi przedmiotami radziłam sobie bardzo dobrze.
Natomiast chemia była dla mnie zbyt trudna. Mieszkałam w małej miejscowości i tam nie było możliwości wzięcia korepetycji, które uzupełniłyby moją wiedzę. Tym samym po jakimś czasie zrezygnowałam z medycyny. Potem pomyślałam o farmacji. Wybił mi ją z głowy mój tato – farmaceuta zresztą. Nie chciał, abym zamknęła się w aptece. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, co zrobić. Chciałam wybrać dziedzinę bliską człowiekowi. Naukę o nim. Pomyślałam, że jeśli nie medycyna i nie farmacja, to może psychologia tak mocno związana z człowiekiem? Rozważałam nawet, aby zdawać na Katolicki Uniwersytet Lubelski, ponieważ słyszałam, że tę dziedzinę warto studiować właśnie tam. Jednak w tym samym czasie koleżanka mojej siostry, która studiowała ekonomię, zaczęła zachęcać mnie do tego kierunku. Dużo o nim opowiadała i siłą rzeczy zaczęłam się nad nim zastanawiać. Moja siostra studiowała już wtedy na Politechnice Gdańskiej, postanowiłam się do niej przenieść. Politechnika i Akademia Medyczna nie wchodziły w grę. Za radą znajomej pozostała więc Wyższa Szkoła Ekonomiczna. I tak to się zaczęło.
▶ To dość mocne przewartościowanie swoich zainteresowań. Ekonomia i medycyna to dwa różne światy.
Uwielbiałam się uczyć i byłam bardzo pracowita. Zawsze mówiłam otwarcie i bez wstydu, że jestem „kujonką”. Dużo się uczyłam. Co trzeba było zrobić, robiłam. Jeśli czegoś nie rozumiałam – pytałam. Chemia była tu problemem, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli tego nie rozumiem i nie czuję, to nie ma co drążyć tematu na siłę. Gospodarkę dla odmiany rozumiałam i potem na studiach wsiąknęłam w nią całkowicie. To nie były łatwe studia, zwłaszcza ekonomia polityczna. Miałam jednak wspaniałych nauczycieli, którzy podsuwali mi ciekawe tematy, książki. Zainteresowali mnie tą dziedziną jeszcze bardziej. Poczułam, że to jest dobra droga, i, już pewna siebie, poszłam nią dalej!
▶ No właśnie. Dobry nauczyciel to zawsze klucz do sukcesu.
Absolutnie.
▶ Dzięki takim nauczycielom, między innymi, należy pani profesor do grupy pierwszych polskich badaczy procesów integracji europejskiej. Pozwolę sobie przypomnieć, że w roku akademickim 1990/1991 przebywała pani na rocznym stażu podoktorskim w European University Institute we Florencji, prowadząc badania na temat funkcjonowania gospodarek europejskich, w 1993 roku dzięki pani zaangażowaniu w nauczanie procesów integracyjnych na Wydziale Ekonomicznym Komisja Europejska utworzyła na nim Katedrę Jeana Monneta, której została pani kierowniczką, ponadto na potrzeby nowego typu nauczania, łączącego naukę teoretyczną z praktyką życia gospodarczego, uruchomiła pani nową specjalność dydaktyczną o nazwie innowacyjność w gospodarce. Jakie były największe wyzwania na pani drodze do kariery jako akademiczki i naukowczyni, która niewątpliwie jest dzisiaj kobietą sukcesu?
Zastanawiałam się nad tym kiedyś i doszłam do wniosku, że takim przełomem była dla mnie habilitacja. To był bardzo ważny etap w moim życiu. Długo zastanawiałam się nad tym, czy złożyć wniosek o rozpoczęcie przewodu habilitacyjnego. Moje wątpliwości rozwiewał wtedy mąż, który mnie bardzo mocno do tego namawiał. Miałam już dorobek publikacyjny, miałam również częściowo ten dorobek, o którym pani wspominała. Bardzo mocno osadziłam się w projektach europejskich, w tematyce handlu międzynarodowego, europejskiego, w tematyce znaczenia handlu wewnętrznego dla powiązań gospodarczych między krajami unijnymi. Przygotowałam więc habilitację, która została bardzo dobrze przyjęta, a rozprawa habilitacyjna – nagrodzona. To było dla mnie bardzo ważne. Pamiętam, że pisałam ją jeszcze przed wyjazdem do Florencji i dosyć długo czekałam na jej recenzję, którą przetrzymywał profesor doktor habilitowany Józef Sołdaczuk, guru ekonomii międzynarodowej w PRL-owskiej Polsce1. Dowiedział się bowiem, że jestem we Florencji, i uznał, że się nie spieszy. Wszystko jednak się dobrze skończyło. Tak jak mówiłam, to był bardzo ważny dla mnie okres: pobyt we Florencji na stażu podoktorskim, doświadczenie, które tam zdobyłam, kolokwium habilitacyjne, a potem – objęcie kierownictwa Katedry Jeana Monneta. To był bezsprzecznie czas przełomu. Jeszcze bardziej w siebie uwierzyłam. Uzyskałam większą samodzielność.
▶ Okres, który wzmocnił?
Zdecydowanie! To był też moment, kiedy Polska się już przygotowywała do podpisania umowy stowarzyszeniowej z ówczesnymi wspólnotami europejskimi. Tym samym ta problematyka integracyjna była bardzo nośna. Przystąpiliśmy do europejskiego stowarzyszenia, które zajmowało się integracją europejską. Zaczęliśmy wyjeżdżać na konferencje międzynarodowe. Wzmacnialiśmy swoją europejską sieć powiązań, zdobywaliśmy doświadczenie, agitowaliśmy na rzecz przystąpienia do Unii Europejskiej. Wtedy ta sieć powiązań międzynarodowych była coraz mocniejsza – z Wielką Brytanią, z Holandią, z Niemcami. To był dla mnie kolejny moment przełomowy. To były wydarzenia na początku lat dziewięćdziesiątych. Jak wspomniałam wcześniej, to, co się wtedy działo, dodawało mi siły i czułam, że robię coś ważnego. Cieszyłam się, że jestem w tym czasie na odpowiednim miejscu.
▶ Mogła pani wykorzystać swoją wiedzę, przebojowość w okresie bardzo ważnym dla Polski.
Tak. I z tego względu powiem pani jeszcze, że lata osiemdziesiąte również były okresem przełomowym. Jak sama pani wspominała, rozpoczęliśmy na Wydziale Ekonomicznym reformę nauczania. Odeszliśmy od klasycznej ekonomii politycznej, wprowadzając nowe nurty nauczania związane z makroekonomią, mikroekonomią. To były poważne zmiany. Ja wtedy postawiłam mocno na historię myśli ekonomicznej. Zaczęłam prowadzić wykłady z tego kierunku. Podobno byłam bardzo wymagająca. Spotykam czasem swoich byłych studentów, którzy do dzisiaj wspominają, że dla nich był to najcięższy przedmiot do zdania. Nazywano mnie „Dziką Hanką” [śmiech]. Faktycznie, zakres materiału był rozległy i trudny. To był cały przekrój rozwoju ekonomii. Przygotowując się do zajęć, sama wiele się uczyłam. Uczyniłam je swoim autorskim przedmiotem. Wykorzystywałam główne nurty nauczania, które do tej pory funkcjonują w ekonomii, a więc nurt liberalizmu, monetaryzmu, socjaldemokracji w ekonomii. Ponadto sama wprowadziłam nurt, który wydał mi się niesłychanie ciekawy. Chodzi o społeczną naukę Kościoła. Zaczęłam czytać encykliki wczesnych papieży, którzy interesowali się gospodarką, i znalazłam w nich odniesienie do koncepcji tak zwanego państwa pomocniczego. Okazało się, że zasady pomocniczości, subsydiarności pochodzą z encyklik papieskich. Unia Europejska w swoich dokumentach nawiązuje do tego faktu. Możemy w nich przeczytać to, co początek znalazło w owych encyklikach, co zostało z nich zapożyczone. Mianowicie, że jeśli decyzje mogą być podejmowane na niższym szczeblu rodziny, wspólnoty, regionu, samorządu i te organy posiadają wystarczające środki, aby je realizować, to należy im zagwarantować ową realizację. Szczeble wyższej władzy ingerują tylko wtedy, jeśli te niższe sobie nie radzą. I w naszej konstytucji taki zapis również się znalazł.
▶ Łatwo było pani profesor wprowadzać te wszystkie zmiany na uczelni?
To był okres wzmożonej pracy. Pracowaliśmy ramię w ramię, akademicy i akademiczki. Razem angażowaliśmy się w reformowanie nauki. Nigdy na naszym wydziale nie doświadczyłam żadnego powątpiewania w moje decyzje. Czułam się silna.
▶ Czy podobnie było podczas kariery politycznej? Była pani posłem na Sejm RP w piątej i szóstej kadencji. W 2010 roku została wybrana przez Sejm RP na członka Rady Polityki Pieniężnej trzeciej kadencji, gdzie pracowała pani do lutego 2016 roku. Tu wciąż kobiety są w mniejszości.
I jeszcze długo pozostaną. W trzeciej kadencji RPP od początku byłyśmy trzy. Ja, profesor Zyta Gilowska i profesor Elżbieta Chojna- Duch. Kiedy w 2013 roku profesor Gilowska zmarła, zostałyśmy we dwie. Nigdy nie czułam, że nasz głos jest mniej ważny. To oczywiste, że liczyły się kompetencje, które miałyśmy. Pamiętam jednak, że zawsze dziwiłam się, że kobiet w tym świecie jest tak mało. Czasami zapraszano nas jako członków RPP na spotkania z przedstawicielami finansów; inwestorami, bankowcami i tak dalej. Często na sali byłam jedyną kobietą. Przy czym należy podkreślić, że nie bałam się nigdy towarzystwa zdominowanego przez mężczyzn.
▶ W tym środowisku same kobiety wciąż nie mają odwagi sięgać po więcej. Ostatnio moją uwagę przykuł list otwarty do prezesa Glapińskiego. Wśród byłych szefów Narodowego Banku Polskiego i byłych członków RPP, którzy protestowali między innymi przeciwko ograniczaniu niezależności wypowiedzi członków Rady Polityki Pieniężnej, było bardzo niewiele kobiet. Z tych wymienianych najczęściej w mediach była tylko pani oraz Hanna Gronkiewicz-Waltz. Co muszą zrobić same kobiety, aby ten parytet się zmieniał?
Moim zdaniem „finanse” to zawsze będzie środowisko zdominowane przez mężczyzn. Niestety. I to będzie bardzo trudno wyrównać. Hania Gronkiewicz jest tutaj wyjątkiem. Mam nadzieję, że będzie ich więcej. Ona poszła w politykę, była prezydentem Warszawy, miała odwagę sięgać po swoje. Jest oczywiście kilka innych pań, które w finansach są dobre, ale bezsprzecznie dominują mężczyźni.
▶ Dlaczego?
Moim zdaniem słowo klucz to „ryzyko”. W tym środowisku element ryzyka, z którym trzeba się mierzyć w niemal każdym momencie tej pracy, jest na porządku dziennym. Panowie zaś są bardziej otwarci na to ryzyko. Kobiety, które wciąż mają więcej obowiązków społecznych, rodzinnych, nie są na nie nastawione w takim samym stopniu. Sądzę, że to może być jeden z powodów. Środowisko inwestorów giełdowych, maklerów to również bardzo specyficzne środowisko i kobiet jest tam niewiele. To wszystko może się zmienić, bo pań może tam być więcej, ale najpierw musi się zmienić otoczenie. Trzeba dać kobietom szanse na to.
▶ A jak wygląda sytuacja w nauce?
Poniekąd podobnie. Tu w dużej mierze wiele zależy od władz dziekańskich. Potrzeba większej empatii. Pewnego zrozumienia uwarunkowań. Są kobiety, które mają dzieci i muszą się nimi opiekować. Biorą urlopy macierzyńskie albo urlopy wychowawcze. Nie zawsze mogą się stawić na każdą konferencję. Zresztą ta sama sytuacja powinna dotyczyć mężczyzn. Partnerstwo jest bardzo ważne w osiągnięciu sukcesu. Obowiązkami można się dzielić. Jeśli władze dziekańskie będą brać pod uwagę te ograniczenia, które przy dobrej organizacji pracy w niczym nie przeszkadzają, to moim zdaniem więcej kobiet zdecyduje się na karierę naukową na uczelni.
▶ Wierzy pani w parytety według płci na wyższych szczeblach środowiska akademickiego?
Moim zdaniem to będzie bardzo trudne. Nie do końca w to wierzę, obserwując to środowisko, tradycję i przyzwyczajenia. Pomóc w tym jednak mogą właśnie takie wydarzenia jak ta wystawa, od której rozpoczęła się nasza rozmowa. Zespół profesor Ewy Łojkowskiej robi fantastyczną robotę. Metoda promowania kobiet, pokazywanie ich osiągnięć, ale i ograniczeń, z którymi musiały się zmagać, na podstronie im. Elżbiety Koopman-Heweliusz może również zachęcić kobiety do pozostania na uczelni. Nawet pomimo niektórych przeciwności. Stereotypy, te krzywdzące kobiety, wciąż są obecne w naszym społeczeństwie. U nas na wydziale, jeśli chodzi o studentów i studentki, kiedyś było więcej tych drugich. I obiektywnie oceniam, że one często były lepsze od swoich kolegów. Często śledziliśmy ich kariery i niestety te zdolniejsze studentki zostawały w domu, z dziećmi, ich kariery zwolniły. Owszem, część moich zdolnych studentek otworzyła własne biznesy, poszła w przedsiębiorczość, część pracuje w korporacjach na dobrych stanowiskach. Jednak wielkiej kariery nie zrobiła żadna, chociaż pewnie niejedna z nich by chciała. Z mężczyznami jest inaczej.
▶ Będąc przy temacie wielkich karier i wielkich nazwisk, warto wspomnieć, że była pani profesor promotorem w przewodzie profesora Leszka Balcerowicza na UG. Ponadto była pani też między innymi recenzentem w przewodach: przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Durão Barroso na Uniwersytecie Łódzkim oraz profesora Elhanana Helpmana na Uniwersytecie Warszawskim.
To były doktoraty honorowe, które na tych uczelniach zostały przyznane wyłącznie panom. U mnie na wydziale też nie ma żadnej pani, która by dostała taki doktorat honorowy. Niejedna zaś mogłaby mieć na to szansę. Niestety – tak jak wspomniałam – ekonomia jest zdominowana przez panów. Patrząc na publikacje i światowy dorobek myśli ekonomicznej, w 90% ich autorami są mężczyźni. Będzie bardzo trudno to przełamać.
▶ Widzi pani w czymś szansę na inkluzywną zmianę?
W edukacji! I to im wcześniej, tym lepiej! Trzeba dać dziewczynkom wiarę w to, że mogą w tej ekonomii wiele osiągnąć. Być w przyszłości na miejscu profesora Leszka Balcerowicza albo profesora Elhanana Helpmana. Nie ma na to jednak prostej recepty. Przełamywanie tak głęboko zakorzenionych stereotypów musi się zacząć już w rodzinie, w szkole podstawowej, w liceum. Tak, by uczyć dziewczyny i chłopców odwagi, krytycyzmu i właśnie unikania stereotypów. Tego, że dziewczęta to nie tylko ciuchy, kosmetyki i kuchnia, a chłopcy to nie tylko samochody, wielka nauka i wielki biznes. Może być na odwrót. Co ciekawe, zaobserwowałam, że na etapie studiów magisterskich tych stereotypów, że chłopak jest lepszy od dziewczyny na przykład w przedmiotach ścisłych, już się nie tworzy. Często rozmawiam ze znajomymi, którzy pracują na różnych uczelniach w Poznaniu, w Krakowie albo w Warszawie i wszyscy oni mówią, że mają świetne studentki. Niestety, potem na etapie szkoły doktorskiej dominują studenci. Podobnie w konkursach na asystentów i doktorów. Nie ma prostej recepty na to, jak to zmienić. Trzeba zacząć zawsze od popularyzacji nowych ścieżek kariery biznesowej i naukowej kobiet, od edukacji chłopców i dziewczynek oraz od walki ze stereotypami. Powoli, drobnymi kroczkami. Innej metody nie ma. To właśnie robi zespół profesor Ewy Łojkowskiej i bardzo mi się to podoba. Ważne są również feminatywy, które nie do końca się wszystkim podobają, ponieważ wciąż mamy do czynienia z silnymi przyzwyczajeniami. Niemniej proszę pamiętać, że to one są odpowiedzialne za atmosferę, w której normalną sprawą jest, że na uczelni mamy profesorów i profesorki. Niezwykle ważne – co podkreślałam już wcześniej – jest wsparcie partnerów. Niestety, do modelu skandynawskiego nie przejdziemy tak szybko. To jeszcze długa droga, ale życzyłabym sobie, aby przejść ją szybciej.
▶ Jest pani żoną również wybitnego naukowca, astrofizyka, zasłużonego działacza Solidarności, byłego rektora Uniwersytetu Gdańskiego, który w stanie wojennym musiał zrezygnować z pełnienia tej funkcji, a za rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego został ministrem edukacji narodowej. Mowa oczywiście o świętej pamięci profesorze Robercie Głębockim. Dwa wybitne umysły pod jednym dachem. Uzupełniali się państwo, mąż wspierał panią w karierze, czy to była aktywność wymienna?
Nasz związek był bardzo partnerski. Zupełnie pozbawiony jakiejkolwiek rywalizacji. Nie konkurowaliśmy. Być może pomogło to, że rozwijaliśmy się w dwóch zupełnie innych dyscyplinach. Mąż nie był ekonomistą, a ja nie byłam astronomką. Bardzo się wspieraliśmy i nie było między nami żadnych konfliktów. Powiedziałabym, że to mąż wspierał mnie bardziej. Przykładem był okres związany z przyspieszeniem mojej habilitacji. Mąż nigdy nie ograniczał mi wyjazdów na konferencje, spotkania. Wiedział, że chcę i muszę się rozwijać. Nie sprawiało nam problemów pogodzenie życia rodzinnego z życiem naukowym. Przy tym nie czułam nigdy, że jemu jako mężczyźnie jest łatwiej osiągać pewne naukowe cele, ale być może właśnie dlatego, że zawsze miałam w nim wsparcie, o którym wspomniałam wcześniej. Nie chcę być zarozumiała, ale ja nigdy nie czułam się gorsza od mężczyzn. Mimo iż moja siostra zawsze mi mówiła, że jestem bardzo skromną osobą. Zawsze umiałam sobie radzić. Miałam taką pewność siebie i myślę, że wyniosłam ją z domu. U mnie dominująca była mama, która była kobietą z ogromnym temperamentem. Trzymała cały dom w ryzach. Tata był farmaceutą. Prowadził aptekę, ale to mama rządziła. W domu były trzy kobiety. Siostra, mama i ja. To tam nauczyłam się, że nie należy się czegokolwiek bać, że kobiety są silne, mogą rządzić i wygrywać. Pamiętam, że bardzo często kiedy rodzicom zabrakło partnera do gry w brydża, a grywali od czasu do czasu ze znajomymi, wołali mnie, abym im towarzyszyła. Do dzisiaj gram w brydża i tak jak wtedy – często wygrywam.
▶ Poza tym uwielbia pani profesor podróże. Również te zawodowe. Zwiedziła pani niemal pół świata. Gdzie według pani kobietom nauki najłatwiej się rozwijać?
Chyba jednak w Europie. Wprawdzie bywałam również na konferencjach w Stanach, gdzie bywało sporo pań, ale Europa moim zdaniem pod tym kątem wiedzie prym. Na konferencjach europejskich w Wielkiej Brytanii, we Włoszech, we Francji, w Holandii – tam w mojej dziedzinie zawsze była spora grupa kobiet. Tu jest jednak większa siła przebicia, jeśli chodzi o możliwości. Model europejski, w którym coraz bardziej podkreśla się brak dyskryminacji i walczy się ze wszelkimi jej przejawami – nie tylko z dyskryminacją gospodarczą, ale też polityczną i naukową – odnosi sukces. Unia Europejska ma w tym względzie ogromne zasługi. Wciąż powstaje mnóstwo równościowych projektów, programów i rozporządzeń. Woda powolutku toczy ten kamień. Idziemy w dobrym kierunku. Miejmy nadzieję, że te obecne ruchy, takie trochę pseudofaszystowskie czy nacjonalistyczne, które się pojawiają w Europie, tego nie zatrzymają. Mam na myśli chociażby ten faszyzujący nurt we Włoszech, gdzie paradoksalnie premierką została kobieta. To jest ciekawe, prawda? Ona się przyznaje podobno, że jest wielką fanką Mussoliniego. W instytucjach Europejskich śmieją się jednak, że jak przyjeżdża nowy włoski premier, to zawsze pytają, czy warto wpisywać ten numer telefonu, bo pewnie za parę miesięcy będzie inny.
▶ Pozostając w temacie podróży – wiem, że jest pani fanką Ryszarda Kapuścińskiego i Wojciecha Jagielskiego – uwielbia pani czytać ich książki. Ostatnio jest coraz więcej kobiet wśród podróżniczek i coraz więcej się o nich mówi, ale czy pani zdaniem jest jakaś, która mimo wszystko mogłaby się równać z Ryszardem Kapuścińskim?
Jest. To Martyna Wojciechowska. Ona jest odważna i przebojowa. Ryzykantka. Takiej książki jak Kapuściński czy Jagielski wprawdzie nie napisała, jednak wszystko jeszcze przed nią. Dla mnie podróże są bezcenne. Zawsze po powrocie opisuję w notatniku wszystko, co przeżyłam. Po pierwsze, to ćwiczy pamięć, a po drugie – lubię wracać do tych wspomnień. Tu ma pani zeszyt, w którym spisuję moją podróż statkiem po Nilu – wzdłuż całego Egiptu. Mam też takie wspomnienia z większości krajów Europy, ponadto z Izraela, Maroko, Peru, gdzie widziałam słynne Machu Picchu, z Meksyku ze słynnymi piramidami Majów, z Chile, skąd popłynęłam na Wyspę Wielkanocną, oraz ze Stanów Zjednoczonych, gdzie byłam między innymi w Nowym Yorku, Charleston i zjechałam niemal całe zachodnie wybrzeże.
▶ Która podróż utkwiła pani najbardziej w pamięci?
Wszystkie były wyjątkowe, ale z ogromną przyjemnością wracam we wspomnieniach na maleńką Wyspę Wielkanocną na Oceanie Spokojnym. Jej tajemnicze, wulkaniczne posągi Moai są wyjątkowe. Ale nie są jej jedyną atrakcją. To jedna z najbardziej odosobnionych wysp na świecie, piękna urodą naturalnych krajobrazów. Czy pani sobie wyobraża, że tam żyje jedynie osiem tysięcy mieszkańców? Bardzo lubię odwiedzać takie miejsca i inspirować się takimi podróżami.
▶ Czy są jakieś liderki, naukowczynie i badaczki, które panią inspirują?
Chyba nie będę oryginalna, jeśli powiem, że jedną z nich jest Maria Skłodowska-Curie. Ona była prawdziwą rewolucjonistką w przełamywaniu stereotypów, o których rozmawiałyśmy. Ze świata biznesu aktualnie podziwiam doktor Christine Lagarde. Pierwsza kobieta na czele Europejskiego Banku Centralnego. Niebywale ciekawa postać, była minister gospodarki, finansów i zatrudnienia we Francji oraz była szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Liderka.
▶ Jakie cechy pani w niej najbardziej ceni?
Ona jest jednocześnie empatyczna, bardzo energiczna i zdyscyplinowana. Super połączenie. Sama jest bardzo wymagająca i bardzo kulturalna. Jest taką światową kobietą rozumiejącą złożoność naszego świata. Jednocześnie potrafi trzymać dyscyplinę i podejmować decyzje. Przypuszczalnie również z powodu tych cech wybrano ją na szefową EBC. To dla mnie wzór.
▶ A czym powinna kierować się współczesna naukowczyni?
Dla każdego badacza i dla każdej badaczki ważny powinien być nieustanny rozwój, pogłębianie relacji zawodowych i niedopuszczenie do tego, aby się zatrzymywać na pewnym etapie kariery. To spotyka niestety często naukowczynie. Istotne jest, aby nie robić sobie przerw w nauce. Nawet jeśli jest to urlop wychowawczy. Warto śledzić w tym czasie, co się dzieje w mojej dziedzinie. Tym bardziej, jeśli mamy już jakiś dorobek naukowy. Ważne, aby być aktywnym w miarę możliwości i próbować pisać. Mam koleżanki, które urodziły troje dzieci i w tym czasie zrobiły doktorat, habilitację i profesurę.
▶ Podziwiam takie kobiety. Jak one to robią?
To bezsprzecznie wymaga ogromnej samodyscypliny i dobrej organizacji życia rodzinnego oraz zawodowego. Te rzeczy na nic się jednak zdadzą bez wsparcia najbliższej rodziny i partnera. Jak nie ma tego aktywnego wsparcia z tych stron, to osiągnięcie tego wszystkiego może okazać się nierealne. Trzeba ustalić aktywny podział obowiązków pomiędzy tymi osobami. To może dać realną szansę na rozwijanie kariery. Zawsze mówiłam moim koleżankom, które pracowały ze mną w katedrze, aby jednak jak najwięcej jeździły na dobre tematyczne konferencje międzynarodowe. Niekiedy warto odpuścić lokalne konferencje i postarać się o granty i wsparcie władz wydziałowych. Zawsze warto być otwartym na krytykę, debatę i dyskusję. Bez tego w ogóle nie ma postępu, nowości, kontynuacji myśli badawczej i utrzymania tej trwałości wiedzy w danej dyscyplinie. Stawiajmy więc na publikacje i dobre konferencje, które pozwalają poznać nowe osoby i prawdziwą debatę. Jedna dobra międzynarodowa konferencja, a jeszcze lepiej – dwie takie konferencje w roku dadzą więcej niż dziesięć konferencji lokalnych. Trzeba się jak najczęściej konfrontować z tymi, którzy gdzieś tam w świecie uprawiają naukę, bo jeśli tego nie będzie, to zamkniemy się na szerszy rozwój i ograniczymy się do badań lokalnych, a przecież nie o to chodzi.
▶ A co pani najbardziej lubi/lubiła w swojej pracy naukowczyni, badaczki, akademiczki? Czy właśnie te konfrontacje, konferencje?
Tak, ja lubiłam zdobywać nową wiedzę, ale również lubiłam kierować moim zespołem. Do dzisiaj mam dobre relacje z moimi pracownikami. Zawsze im tłumaczyłam, aby próbowali umieścić się jakoś w nauce światowej. Oczywiście najpierw na niższym poziomie, aby się umieć konfrontować w danej dziedzinie, aby wiedzieć, co się dzieje na świecie i aby zawsze mieć szeroko otwarte oczy. By byli czujni na naukę. To lubię.
▶ Dziękuję za rozmowę.
1 Kierownik powstałej w 1960 roku Katedry (potem Instytutu) Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych Kolegium Gospodarki Światowej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie – przyp. red.
2 Źródło: https://wydawnictwo.ug.edu.pl/autorzy/anna-zielinska-glebocka/