Minęły już czasy, kiedy kobiety nie miały wstępu na uniwersytety. W dzisiejszym świecie nauki coraz więcej jest studentek, badaczek, laureatek nagród naukowych i rektorek. Kobiet, które swoimi sukcesami inspirują inne do sięgania po jeszcze więcej. Jedną z nich jest profesor Małgorzata Książek-Czermińska. Pierwsza kobieta, która została laureatką Nagrody Naukowej Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza, jedyna kandydatka na rektorkę UG i „matka chrzestna” uniwersyteckiej podstrony Kobiety w nauce. To ona zaproponowała, aby nadać tej stronie imię Elżbiety Koopman-Heweliusz.
▶ Dlaczego Elżbieta Koopman-Heweliusz?
Poszłam tu tropem myśli profesora Janusza Limona, który zaproponował utworzenie nagrody naukowej imienia właśnie Elżbiety Koopman-Heweliusz dla wybitnych badaczek z całej Polski bez względu na uprawianą dyscyplinę. To formuła inna niż w istniejącej od lat Nagrodzie Naukowej Miasta Gdańska imienia Jana Heweliusza. Nagroda imienia Elżbiety Koopman-Heweliusz została przyznana tylko raz. Uważam, że koniecznie należy wznowić jej przyznawanie, ale to temat na inną rozmowę.
▶ Tymczasem wystawa „Pionierki. Badaczki. Liderki. Kobiety gdańskiej nauki” zorganizowana przez Muzeum Uniwersytetu Gdańskiego oraz Muzeum Nauki Gdańskiej jest krótką wycieczką do XIX i XX wieku, opowiadającą historię wybitnych kobiecych postaci związanych z Uczelniami Fahrenheita. Pani jest jedną z nich. Czy bycie naukowczynią to spełnienie dziewczęcego marzenia?
Jako młoda dziewczyna pisałam wiersze, potem chciałam zostać powieściopisarką, ale szybko zauważyłam, że kiepsko mi idzie wymyślanie fabuł. Studiując polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim – w Gdańsku wówczas jeszcze nie było uniwersytetu – zrozumiałam, że najbardziej pasjonuje mnie pisanie o cudzej literaturze, a nie próby tworzenia własnej literatury. Fascynowała mnie krytyka literacka, a jeszcze bardziej – badanie literatury i jej interpretowanie. Zrozumiałam to dzięki przynależności do studenckiego koła naukowego. Ten ruch, zachęcający studentów do samodzielności, do wykraczania poza program zajęć, stał się dla mnie równie ważny jak same studia. Dotyczyło to nie tylko mnie. Wiele moich koleżanek i kolegów z tego koła naukowego na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zostało później wybitnymi profesorami i profesorkami, działającymi na różnych uczelniach i w Polskiej Akademii Nauk.
▶ W 1999 roku jako pierwsza kobieta kandydowała pani na stanowisko rektora UG. Jako pierwsza w historii badaczka otrzymała pani również Nagrodę Naukową Miasta Gdańska imienia Jana Heweliusza. Zastanawiam się, czy otrzymanie tej nagrody byłoby możliwe, gdyby wtedy została Pani wybrana na stanowisko rektora.
Otrzymanie Nagrody Naukowej Miasta Gdańska imienia Jana Heweliusza to dla mnie bardzo ważne osiągnięcie. Dostarczyło mi ono wielkiej satysfakcji, uważam, że to mój autentyczny sukces i ogromnie ważny dla mnie wyraz uznania mojego środowiska naukowego. Natomiast kandydowanie na stanowisko rektora nie było moim pomysłem, lecz dziełem kolegów z innych wydziałów, bardzo niezadowolonych z działań ówczesnego rektora. Stanowczo nie chcieli go na drugą kadencję. Byli to ludzie, których szanowałam i nadal szanuję, wiedziałam, że chcą dobra uniwersytetu i skoro uznali, że powinnam się podjąć walki o funkcję rektora, uznałam, że trzeba to potraktować jako mój obowiązek wobec uczelni, na której pracuję całe życie. Wiedziałam, że nie mam predyspozycji do takiej pracy, ale postanowiłam spróbować w przekonaniu, że ludzie, którzy mnie do tego skłaniają, będą potem razem ze mną ciągnąć ciężar codziennej pracy. Na stanowisko rektora nie nadawałam się nie dlatego, że jestem kobietą, ale dlatego, że mam inny typ osobowości. Aby to wytłumaczyć, użyję militarnej metafory. Rektor powinien mieć mentalność szefa sztabu, kogoś, kto projektuje strategię i zarządza kilkoma tysiącami ludzi. Natomiast mój temperament popycha mnie do walki, jaką prowadzi oficer na pierwszej linii ognia, to znaczy do bezpośredniej pracy ze studentami, doktorantami, do prowadzenia własnych badań i pisania prac naukowych. Najwięcej osiągnęłam jako osoba indywidualna, a nie ktoś, kto się zajmuje całą społecznością. Po namyśle zgodziłam się na kandydowanie, ponieważ uznałam, że skoro los rzucił mi wyzwanie, to podniosę rękawicę. Być może obudziła się we mnie jakaś żyłka awanturnicza, o którą siebie wcześniej nie podejrzewałam. Chwała Bogu, nie zostałam wybrana. Jestem natomiast przekonana, że każda z moich koleżanek, które w różnych latach pełniły funkcje prorektorskie, doskonale poradziłaby sobie, kierując całą uczelnią.
W tej dziwnej przygodzie kandydowania przeżyłam bardzo ciekawe doświadczenie. Spotkania na wszystkich wydziałach pozwoliły mi poznać wielu ludzi i wiele spraw wcześniej mało mi znanych, mimo że pracowałam na uczelni od samego początku jej istnienia. Poza tym kampania nabrała rumieńców w skali całej uczelni. Nie była już tylko potakiwaniem jednemu kandydatowi. Na szczęście dla mnie wybory wygrał kontrkandydat, więc nie musiałam podjąć się żmudnego dla mnie rektorowania, które na pewno spowolniłoby i bardzo utrudniło karierę naukową oraz ograniczyło możliwości dydaktyczne, będące drugą moją pasją obok działalności badawczej. W sumie przez kolejne lata dwadzieścia dziewięć osób zdobyło doktoraty pod moim kierunkiem. Większość z prac osiągnęła taki poziom, że zostały opublikowane jako książki, ich autorki i autorzy pracują naukowo nie tylko na UG, ale też na uniwersytetach w Olsztynie, Białymstoku i w Akademii Pomorskiej w Słupsku. Zdobyli habilitacje, promują swoich własnych doktorów. Dwie osoby są tytularnymi profesorami, trzecia czeka już tylko na podpis Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Czuję się spełniona w mojej pracy „na pierwszej linii ognia” .
▶ Jest pani również laureatką wielu innych nagród i autorką wspaniałych książek oraz publikacji – jak udało się pani pogodzić to z życiem rodzinnym?
Jest mnóstwo kobiet, które sobie radzą z taką podwójną rolą. Mam szczęście, ponieważ mój mąż również jest człowiekiem ze świata nauki. Całe życie przepracował na UG. Skończył dwa kierunki na Uniwersytecie Warszawskim i doskonale rozumiał moją pasję. Świetnie się uzupełnialiśmy w domowych obowiązkach. On jest mistrzem w robieniu zakupów i to on organizował nasze rodzinne wyjazdy na narty i spływy kajakowe, on dbał o sprzęt rowerowy. We wspólnej hierarchii wartości na pierwszym miejscu było dobro trzech synów, na drugim zaś – nasza praca. Oczywiście absolutnie niezbędna była też dodatkowa pomoc, zwłaszcza gdy nasi chłopcy byli jeszcze dziećmi. Kiedyś policzyłam, że na przestrzeni całego mojego życia zawodowego miałam wokół siebie co najmniej dziewięć wspierających mnie kobiet. Ratowała mnie zawsze niezawodna pomoc mojej mamy, siostry, matki i siostry mojego męża, rozmaitych ciotek, przedszkolanek, opiekunek za pieniądze. To była taka solidarność kobieca, która sprawiała, że mogłam wysłać dzieci na wycieczkę, a sama siąść do pisania książki albo zostawić wszystko i wyjechać na kilkudniową konferencję naukową. Chciałabym przekazać kobietom, które zajmują się nauką, że nie warto rezygnować z życia rodzinnego, ale nauczyć się prosić o pomoc. Trzeba świadomie budować wokół siebie krąg pomocy, takie życzliwe plemię, wyrastające z solidarności kobiecej.
▶ Powiedziała pani kiedyś, że poza rodziną bardzo ważną osobą dla pani była profesor Maria Janion. Mówiła pani, że jejuczniowie tworzyli wspólnotę. Jakim typem uczonej była profesor Janion?
Spotkałam ją po raz pierwszy na Zjeździe Naukowym Polonistów w Warszawie w 1958, będąc studentką drugiego roku. Wykładowcy zachęcali nas do przysłuchiwania się obradom, ponieważ wówczas, dzięki przemianom politycznym Października 1956, dokonywał się ważny przełom w nauce. Wygłoszony przez Marię Janion referat zaproponował nowe pomysły metodologiczne nie tylko w literaturoznawstwie, ale i w humanistyce w ogóle. Byłam wtedy osiemnastolatką, za młodą, by ogarnąć to wszystko, ale usłyszałam w wystąpieniu Janion, że ma ona poczucie otwierania zupełnie nowych dróg poznawczych i to mnie zafascynowało. Zaczynało się przekraczanie tych kanonów marksizmu, który był ideologią, a nie nauką. W czasie studiów rozwijałam się na antypodach marksizmu, w kręgu twórców strukturalizmu. Natomiast Maria Janion reprezentowała inny kierunek, historię idei, a więc interpretowanie literatury w kontekście problematyki filozoficznej, psychologicznej i społecznej. Otworzyła ona przede mną nowe obszary intelektualne. Dzięki niej, nie tracąc przy tym swojej pierwszej formacji, zetknęłam się z innym światem, co było bardzo rozwijające. Po pięciu latach studiów w Warszawie wróciłam do Gdańska, w którym zamieszkałam jeszcze po wojnie. Znalazłszysię pod wpływem Marii Janion, nie zerwałam z macierzystym dla mnie środowiskiem formalistyczno- strukturalistycznym, gdy zaczęłam uczęszczać na jej seminaria w Gdańsku. Ona tworzyła nadzwyczajną atmosferę. To właśnie ta atmosfera powodowała, że zrodziła się między nami wszystkimi żywa więź nauczycielsko-uczniowska. Maria Janion była naszą mistrzynią w najgłębszym sensie tego słowa. Miała niezwykłą, charyzmatyczną osobowość. Z wielką pasją zajmowała się literaturą, śledziła, co działo się nie tylko w najważniejszych polskich ośrodkach intelektualnych, ale także w humanistyce europejskiej, zwłaszcza francuskiej i niemieckiej. Świetnie znała literaturę, filozofię, film i malarstwo, więc miała bardzo bogatą ofertę dozaproponowania swoim studentom. Stworzyliśmy wokół niej krąg zafascynowanych słuchaczy.Ona widziała swój wpływ na nas i świadomie formowała nasz rozwój naukowy, ale to była obustronna więź.
▶ Czy Maria Janion była opiekuńczą mistrzynią?
Troszczyła się o nas, ale wykłady u niej to nie była idylla ani tak zwana kaszka z mleczkiem. Mistrzyni była bardzo wymagająca. Jeżeli ktoś z nas palnął jakieś głupstwo, potrafiła okazać swoje niezadowolenie w bardzo bolesny sposób. To była prawdziwa walka intelektualna. Wróćmy jeszcze do samej wystawy. Od strony fasady kościoła pod wezwaniem Świętej Katarzyny znajdowała się fotografia przedstawiająca jeszcze młodą Marię Janion w otoczeniu jej słuchaczy. To było bardzo wybitne seminarium. Znam ich dobrze, uczestniczyłam w zajęciach z nimi i pamiętam, że na jej wykładach czuć było troskę o nasz rozwój, wymaganie wysiłku intelektualnego. Tak jak wspominałam, nie tylko ona była nam potrzebna jako nasza mistrzyni, przewodniczka po świecie intelektu, emocji i sztuki, ale też my byliśmy jej potrzebni jako ludzie, którzy tworzyli wokół niej krąg zafascynowanych słuchaczy, chłonących każde słowo.
▶ Mówi się, że seminaria Marii Janion zatytułowane „Transgresje”, na które pani uczęszczała, wytyczyły genderowe ścieżki. W jaki sposób?
Jeśli chodzi o seminaria, z których wyrosły tomy Transgresji, trzeba podkreślić, że gromadziły one duży krąg ludzi. Podstawową rolę odgrywali trzej „transgresorzy”, jak ich nazywaliśmy: Stanisław Rosiek, Stefan Chwin i Zbigniew Majchrowski. Oni współpracowali z profesor Janion przy projektowaniu zajęć, gromadzeniu materiałów i przygotowywaniu dyskusji. Wszystko zostało potem utrwalone w kolejnych tomach, które wyrastały z tych seminariów. Tam są zapisy naszych dyskusji, są antologie tekstów, które wspólnie czytaliśmy. To był taki okres, kiedy Mara Janion była na początku swoich rozważań związanych z problematyką genderową. Wtedy słowo „gender” dopiero zaczynało się pojawiać. Było to przede wszystkim wprowadzenie problematyki szeroko pojętej psychologii, psychoanalizy, zwłaszcza kiedy mówi się o tym, że w badaniach nad człowiekiem ważne są również emocje i język pozaintelektualny. To wszystko prowadziło do stwierdzenia, że jesteśmy istotami, które mają jakąś płeć, a nie tylko intelekt, że jesteśmy osobami o wielu wymiarach. Te dyskusje zapoczątkowywał oczywiście odpowiedni dobór lektur. Powieści, wiersze, wspólne oglądanie filmów, czytanie rozpraw naukowych poświęconych tej nowej humanistyce, która w dużym stopniu wyrosła z psychoanalizy. Powtórzę, że Transgresje to przecież tomy książek naukowych, w których stanowiły one pewną fazę konwersatoriów metodologicznych, jakie Janion od lat prowadziła w Gdańsku. Seminaria te i stały kontakt z Mistrzynią, przyjeżdżającą na zajęcia do Gdańska co miesiąc przez trzydzieści trzy lata, kształtowały mnie stopniowo. Jednocześnie podkreślam, że dostając się w jej ręce, byłam już po pięciu latach studiów. Przyszłam do niej jako ktoś z innego kręgu, a idąc za nią, przestałam ograniczać się do mojej pierwotnej formacji, choć na stałe zachowałam jej ślady. Chodziło o to, by ocalić niezależność, nie stracić swojej odrębności, co nie było łatwe przy potężnym wpływie tak wybitnej osobowości.
▶ Czy na to, aby być w kręgu naukowców, badaczek współpracujących z profesor Marią Janion, trzeba było sobie zasłużyć? Profesor uczyła osoby, które umiały się jej przeciwstawić, dyskutować na tematy naukowe, zaproponować swoją własną teorię. Od kobiet wymagała tego samego co od mężczyzn?
Tak, przy czym to było dość paradoksalne, ponieważ z jednej strony jej działanie miało charakter intelektualnie uwodzicielski i to, co mówiła, zawsze było szalenie ciekawe, wypowiedziane z wielką ekspresją, z użyciem mocnej konstrukcji intelektualnej. A z drugiej strony zawsze chciała, aby się jej przeciwstawić. To był paradoks, który śledziło się z zapartym tchem. Zdarzało się jej w takiej dyskusji kogoś połknąć i potem wypluć. To było niebezpieczne i fascynujące zarazem. Nie było łatwo toczyć walkę na słowa, myśli i wiedzę z kimś, kto tak nad nami górował. Nie rezygnowała z tego, by nami zawładnąć, choć zarazem oczekiwała oporu. Nie było taryfy ulgowej dla nikogo. Tam byli naprawdę wybitni ludzie. Intelektualistki i intelektualiści. Każdy i każda z własnym dorobkiem. Osoby godne partnerstwa w dyskusji. Niezwykłe było, że w seminariach brali udział również słuchacze spoza polonistyki, z innych wydziałów, a nawet spoza uczelni. Bywali tam architekci i znawcy filmów, czołówka gdańskiej pedagogiki. To była wymiana myśli, która zawsze powinna funkcjonować na uniwersytecie. Profesor Janion nam to zresztą powtarzała. Mówiła, że to jest normalny środkowoeuropejski uniwersytet, a nie żadna głucha prowincja. Potężna torba książek, którą przywoziła, zawierała pozycje prezentujące najnowsze osiągnięcia humanistyki europejskiej tego czasu. Musieliśmy umieć dyskutować o każdej z nich.
▶ Wróćmy na chwilę do Nagrody Naukowej Miasta Gdańska imienia Jana Heweliusza. Jest pani jej laureatką z 2007 roku w kategorii nauk humanistycznych za wybitne osiągnięcia w teorii literatury. Co ciekawe, od początku istnienia tej nagrody, a więc od 1987 roku do 2021 roku spośród pięćdziesięciu trzech przyznanych nagród tylko sześć otrzymały kobiety. Cztery w naukach humanistycznych i społecznych i dwie w naukach przyrodniczych i ścisłych. Taką dysproporcję wciąż widać w świecie nauki. Jak pani myśli, co kobiety nauki muszą robić, aby to zmienić?
Przyznajmy szczerze, że mimo wielkich zmian w XXI wieku ciągle żyjemy w społeczeństwie patriarchalnym… W cywilizacji zachodniej dobrze funkcjonowało ono od niepamiętnych czasów po pierwotnym matriarchacie. Została jednak odrobiona lekcja i cywilizacja zachodnia zaczęła zmieniać swój styl funkcjonowania na taki, w którym język inkluzywny jest czymś naturalnym. My nie odrobimy tej lekcji w dwadzieścia lat. To się wciąż dzieje. Nie tylko kobiety powinny się zmieniać. Mężczyźni muszą zrozumieć, że wciąż mają patriarchalne klapki na oczach. Oni czasem sami nie zdają sobie z tego sprawy. Uważają, że pewne rzeczy im się należą, bo wyrośli w takim przekonaniu, są do tego przyzwyczajeni. To pokłosie wielowiekowej mentalności i wychowania. Nie da się ukryć, że nauka europejska jest skonstruowana przez mężczyzn. Stało się tak dlatego, że kobiety nie mogły się w nią włączyć na takim samym poziomie. Przypomnijmy sobie, że kiedyś te kobiety, które chciały się kształcić i zostać badaczkami, nie mogły tego robić. Nie było również tej ważnej solidarności kobiecej, która wielu badaczkom i profesorkom pomaga iść do przodu i połączyć wymagającą pracę naukową z angażującym życiem rodzinnym. Moim zdaniem to, co powinniśmy teraz robić, to upominać się o swoje i wskazywać niezbędne mechanizmy, które otwierają kobietom drzwi wcześniej przed nimi zamknięte. Mężczyznom należy dodawać odwagi, aby zrozumieli, że my ich nie chcemy wypierać. Chcemy tylko mieć w każdym wymiarze takie same szanse jak oni. Tak, abyśmy mogły pracować na takich samych zasadach, z takimi samymi szansami. Nie jest nam potrzebny wojujący feminizm, ale równość. Choć niekiedy agresywny feminizm bywa jedynym sposobem osiągnięcia równości. Równość urzeczywistnia się nie tylko dzięki dzielnym kobietom, dzięki solidarności kobiecej, ale też oczywiście dzięki odważnym i mądrym mężczyznom. Wracając na chwilę do kwestii nagród, proszę zwrócić uwagę na to, jakim to idzie torem – właśnie na przykładzie Nagród Naukowych imienia Heweliusza. Pierwsza nagroda została przyznana badaczce literatury. Literatura może być, to coś w sam raz dla pań. Potem nagrodę otrzymała muzykolożka, a więc uczona zajmująca się sztuką, też damskie rewiry. Dalej przedstawicielka pedagogiki, a to zawsze kojarzy się z wychowywaniem dzieci. Dopiero po tych nagrodach już przyznanych w humanistyce pojawiły się dwie kobiety reprezentujące nauki przyrodnicze i ścisłe. Zdaniem wielu, to jeszcze wciąż domena mężczyzn, więc dopiero wyjście poza humanistykę na teren „twardych” nauk doświadczalnych było kolejnym przełomem. Ogromna w tym rola obu laureatek: profesor Małgorzaty Myśliwiec z GUMed, docenionej za badania nad cukrzycą u dzieci, i profesor Ewy Łojkowskiej, współtwórczyni Wydziału Biotechnologii na UG, nagrodzonej za badania nad chorobami roślin.
▶ Promowanie inkluzywnego podejścia do kwestii płci cieszy się coraz większą popularnością w amerykańskich i europejskich instytucjach publicznych. Ważnymi aktorami są tu rządy oraz jednostki naukowe właśnie. Jaka w tym wszystkim jest rola uczelni, skoro debaty o sposobach rozumienia równości płci i wprowadzania wspierającego ją prawa wciąż należą do trudnych?
Rola uczelni jest znacząca. Ważne są parytety dotyczące udziału kobiet w polityce równościowej. Przy czym trzeba podkreślać, że my nie chcemy mężczyzn zepchnąć na tę pozycję, na której same się kiedyś znajdowałyśmy. Bardzo ważne jest akcentowanie, że chcemy tylko i aż równości. Ta polityka równościowa już funkcjonuje. Również na naszym uniwersytecie. Nie otrzyma się grantu europejskiego, jeżeli nie będą uwzględnione postulaty równościowe. To podstawa! Kobietom musi być zapewniony dostęp do tych tradycyjnie wykluczających je wcześniej dziedzin.
Chciałabym jednocześnie podkreślić, że w obecnej ekipie rektorskiej na Uniwersytecie Gdańskim znajdują się tacy mężczyźni, którzy bezproblemowo uznają prawo kobiet do pracy naukowej. To dla nich zupełnie naturalne. Powiem więcej! Zwyczajnie nie boją się stwarzać kobietom dobrych i równych warunków do pracy.
Nie są wystraszonymi obrońcami patriarchatu. Widać, że obecny rektor dobiera sobie ekipę, która właśnie w taki sposób myśli. Wzorców do naśladowania na naszej uczelni jest więcej. Znakomita w tej roli była nieżyjąca już niestety pani profesor Anna Podhajska. Ten nurt wspaniale reprezentują obecnie profesor Ewa Łojkowska, profesor Maria Mendel, profesor Małgorzata Omilanowska-Kiljańczyk i wiele innych. To są kobiety świadome swoich zainteresowań naukowych, realizujące je z wielką pasją, a oprócz tego potrafiące znaleźć czas dla rodziny albo działalności społecznej.
Są jeszcze dwie sprawy, o których chciałam w tym kontekście wspomnieć. Po pierwsze, niestety wciąż bardzo skuteczną bronią w rękach patriarchalnych mężczyzn jest ośmieszanie kobiecych aspiracji zawodowych. O tym się prawie nie mówi, a to źle… Wielokrotnie byłam świadkiem, a dawniej także ofiarą takich lekceważących, protekcjonalnych zachowań ze strony mężczyzn względem emancypacyjnych aktywności kobiet. Często postępowali w ten sposób ci, którzy sami nie odnieśli wielkich sukcesów i dowartościowywali siebie przez poniżanie koleżanek. To zjawisko występuje oczywiście nie tylko w świecie akademickim. Nie o to chodzi, żebyśmy miały domagać się czyjejś opieki i obrony. Warto jednak, żeby to sobie uświadamiać i słysząc kpiny, odciąć się mocno, a broń Boże, nie chować się w kąciku, żeby tam popłakać nad swoją krzywdą, choć złośliwość mogła być bolesna.
Po drugie, niezwykle istotna jest edukacja od podstaw i kształcenie przyszłych nauczycieli i nauczycielek. Przeprowadzono na przykład w szkole podstawowej badania z użyciem filmowego notowania sytuacji w klasie i okazało się, że do odpowiedzi na zadanie z zakresu matematyki częściej bywają wzywani chłopcy niż dziewczynki, mimo że one też zgłaszają chęć odpowiedzi tradycyjnym gestem podniesienia ręki. W ten sposób powiela się i wzmacnia krzywdzący stereotyp, że dziewczynki nie interesują się matematyką i nie mają do niej zdolności. A one w ten sposób zostają z góry wykluczone, co w rezultacie faktycznie obniża ich szanse na sukces. W kształceniu nauczycieli aspekt równościowy bezwzględnie powinien być brany pod uwagę po to, aby wyeliminować na samym początku wiele szkodliwych stereotypów.
▶ Tym pouczającym akcentem zakończymy rozmowę. Dziękuję bardzo.
Ja również dziękuję.